Co mają rodzice do szkoły?

Paweł Milcarek
knowledge

Z okna mojego pokoju widzę codziennie dzieci idące do szkoły i wracające z niej do domów. Dźwigając ciężkie torby pokrzykują, śmieją się, czasem poszturchują. To wszystko ustaje w okresie wakacji. A potem ten szczególny dziecięcy gwar wraca – gdy zaczyna się nowy rok szkolny. Patrząc kolejnego 1 września na gromadkę odświętnie ubranych dzieci oraz na towarzyszących im rodziców, zastanawiam się często, o czym teraz myślą ci ostatni.

Niestety, wielu rodziców traktuje posłanie dziecka do szkoły jako przeniesienie na tę instytucję odpowiedzialności za wychowanie potomstwa. Jest to błąd, gdyż ta odpowiedzialność jest w sensie właściwym związana z rodzicielstwem.

To rodzice są pierwszymi wychowawcami. Ponieważ w praktyce potrzebują w pewnym momencie fachowej pomocy nauczycieli, posyłają dzieci do szkoły, powierzając swoje pociechy tym, którzy nauczą je tego, co należy, nie nadużywając zaufania, którym zostali obdarowani przez rodziców. W żadnym jednak wypadku rodzice nie zrzekają się w ten sposób swojego zwierzchniego prawa do kierowania edukacją dzieci. Wynika to z prawa naturalnego, którego nie zmieni żadna wadliwa ustawa.

Zresztą gdy nadejdzie godzina sądu ostatecznego, przed trybunałem miłosiernego Boga będziemy sądzeni – ojcowie i matki – nie z przestrzegania ustaw i miejscowych zwyczajów, lecz z wierności Prawu Bożemu. „Trzeba bardziej słuchać Boga niż ludzi”.

CHEMY ZMIENIĆ NA: Zresztą, w przyszłości – jako ojcowie i matki – odpowiemy za to, jak wychowaliśmy swoje dzieci. Zbierzemy owoce wychowania. Będziemy patrzeć co wyrosło z naszych dzieci, jakie są, jaki mają stosunek do nas, do siebie, do ludzi i Boga. Sami osobiście doświadczymy tego wychowania.

Dlatego myśląc o edukacji naszych dzieci, bardziej kierujmy się rozpoznaniem naturalnych praw rodzicielskich i poczuciem godności rodziny chrześcijańskiej, niż formułkami usprawiedliwiającymi naszą bierność i kapitulację.

Przypomnijmy, co kiedyś mówił do rodziców święty Jan Paweł II, papież rodziny: „Przynosząc kiedyś wasze dzieci do chrztu, zobowiązywaliście się do wychowania ich w wierze Kościoła i miłości do Boga. (…) Proszę was, nie rezygnujcie z tego nigdy. To rodzice w pierwszym rzędzie mają prawo i obowiązek wychowywać swoje dzieci, zgodnie z własnymi przekonaniami. Nie oddajcie tego prawa instytucjom, które mogą przekazać dzieciom i młodzieży niezbędną wiedzę, ale nie są w stanie dać im świadectwa wiary, świadectwa rodzicielskiej troski i miłości. Nie dajcie się zwieść pokusie zapewnienia potomstwu jak najlepszych warunków materialnych za cenę waszego czasu i uwagi, które są mu potrzebne do wzrastania w „mądrości, w latach i w łasce u Boga i u ludzi” (Łk 2, 52). Jeśli chcecie obronić wasze dzieci przed demoralizacją i duchową pustką, które proponuje świat przez różne środowiska, a nawet szkolne programy, otoczcie je ciepłem waszej rodzicielskiej miłości i dajcie im przykład chrześcijańskiego życia” (Zakopane, 7 czerwca 1997 r.).

Można by dodać, że chociaż te słowa zostały skierowane do rodziców, to przecież obejmują także dziadków i w ogóle wszystkich w rodzinie, którzy mogą i powinni wspierać dzieci swoim świadectwem oraz przewodnictwem (nie zapominajmy tu o chrzestnych).

Z nadrzędnej zasady pierwszeństwa rodziców także w domenie wychowania wynikają pewne konkretne uwagi.

Przede wszystkim, należy pamiętać, że z chwilą posłania dziecka do szkoły wychowawcza rola rodziny nie zmniejsza się, ale wręcz przeciwnie – swoiście intensyfikuje. Teraz rodzice będą musieli się zmierzyć ze wszystkim, co dziecko przyniesie „z zewnątrz”: od szkolnych kolegów i koleżanek, od nauczycieli, od ludzi spotkanych na ulicy itp. To zderzenie z nowością i odmiennością jest dla dziecka szokiem. Będzie ono szukało u rodziców pomocy w oswojeniu tego nowego świata. Będzie szukało pomocy (nie zawsze wprost!) w dokonywaniu oceny moralnej różnych zjawisk. Tego momentu nie wolno przegapić, ale nie ma go też jak przyspieszyć.

Podstawowa zasada rodziców: być jeszcze bardziej dostępnym dla swoich dzieci, po prostu być z nimi – aby w pewnym momencie mogły zadać swoje pytania. Niebagatelne znaczenie ma wspólny posiłek (to osobny temat!) i głośna lektura (także czytanie lektur szkolnych). Nie mówię o wspólnej modlitwie rano, wieczorem – bo to oczywiste. W ciągu dnia potrzeba jednak również choćby pół godziny ciszy, gdy „nic się nie dzieje”, gdy dziecko może (nie musi!) podejść, usiąść blisko, dać znać o swoich niepokojach rodzicowi, który nie sprawia wrażenia zajętego „ważnymi sprawami”.

Ogromnym wrogiem takiej ciszy był od zawsze telewizor (który bardzo często, również dzisiaj, w ogóle uniemożliwia kontakt z rodzicami, zapatrzonymi w swoje tasiemcowe seriale). Teraz tym wrogiem jest jednak głównie internet: zapatrzeni w smartfony są rodzice, czemu więc i dzieci nie mają szukać odpowiedzi na swe pytania raczej w internecie niż w rozmowie? Jeśli chcemy, żeby nasze dzieci z nami były i rozmawiały – musimy być dla nich naprawdę dostępni. Trzeba więc konsekwentnie pilnować, by w godzinach domowej obecności dzieci po szkole było choć trochę takiego czasu, w którym ani rodzice, ani dzieci nie stają się „nieobecni”, przed telewizorem czy „w sieci”.

Po drugie, nie można sobie pozwolić na brak orientacji w tym, co się dzieje w szkole. Rodzice powinni mieć w tym względzie swoje własne rozeznanie, niezależnie od wiadomości, które przekazują im dzieci. Trzeba poznać nauczycieli, program, używane podręczniki, środowisko klasowe. Nie chodzi z pewnością o jakieś śledztwa i nachalne wścibstwo, które jest źle przyjmowane przez dzieci i nauczycieli. Ale musimy wiedzieć, co się dzieje z naszymi dziećmi, gdy przekraczają mury szkoły. Do tej wiedzy mamy prawo. Są także i tacy nauczyciele, którzy to zainteresowanie rodziców przyjmują z wdzięcznością. Wtedy staje się możliwa serdeczna współpraca, która ułatwia życie zarówno rodzinie, jak i szkole.

Chyba, że szkoła chce coś ukryć przed rodzicami. Jest to zły znak. Takie tajemnice wróżą bowiem, że ktoś chce nam ukraść nasze dzieci. Wtedy trzeba się zastanowić, co byśmy zrobili, gdyby ktoś przyszedł do nas i chciał nam ukraść pieniądze. Co byśmy wówczas zrobili? A gdyby chciał nam ukraść dzieci? Trzeba wtedy nie tylko powiedzieć „nie”, ale i po prostu nie dać swoich dzieci „złodziejowi”.

Nie zawsze sytuacja jest aż tak dramatyczna. Zawsze natomiast trzeba robić wszystko, co możliwe, żeby szkoła naszych dzieci odpowiadała naszym oczekiwaniom w zakresie zarówno wiedzy, jak moralności. To jasne, że poszczególni rodzice nie mogą ani układać programów szkolnych, ani dyktować szkole jak ma uczyć. Jednak rodzice katoliccy powinni mieć pewne ugruntowane kryteria w ocenie czy w danej szkole wszystko idzie jak należy. Czasami z tych generalnych zasad będzie też wynikało, że w tej czy innej sprawie rodzice zgłoszą pod adresem szkoły swoje postulaty czy zastrzeżenia. Niektóre z postulatów będzie trudno zrealizować, zwłaszcza w szkole publicznej – jednak jeśli się wie, ku czemu zmierzać, można zawsze coś polepszyć, szczególnie jeśli z tą intencją będą współdziałali rodzice, nauczyciele i dyrekcja.

Jak zatem zmierzyć, która szkoła jest dobra? Proponuję dziesięć krótkich punktów.

Po pierwsze: dobra szkoła szanuje to, że prawo do wychowania należy z natury i najpierw do rodziców, więc to oni decydują w jaki sposób chcą w tym współpracować ze szkołą – posyłając dziecko do szkoły lub edukując je w domu.

Po drugie: dobra szkoła jest pewna swej misji i suwerenna w swym działaniu. Musi być „eksterytorialna” wobec apetytów różnych grup interesu: dyrektor i nauczyciel powinni mieć i dawać innym uzasadnioną pewność, że szkoła nie jest żerowiskiem dla żadnego lobby ideologicznego, które chce „wytwarzać nowego człowieka”, oraz że oświaty nie podporządkowuje się potrzebom sprzedawców różnych usług lub zamówieniom z rynku pracy.

Po trzecie: dobra szkoła realizuje przemyślany program, więc nie dopuszcza do chaosu. Dotyczy to oczywiście i programu, i codziennego funkcjonowania szkoły. Trzeba pamiętać, że dla szkoły systematyczna praca w ramach zwykłych przedmiotów jest ważniejsza niż udział w głośnych akcjach czy organizowanie różnych nadzwyczajnych „eventów”.

Po czwarte: dobra szkoła to taka, która wyrabia w uczniach nawyk pytania „jaka jest prawda?” Do tego potrzeba znajomości faktów, więc określonej wiedzy, także dyskusji o różnych interpretacjach. Umiejętność rozwiązywania testów „z klucza” to za mało dla człowieka.

Po piąte: dobra szkoła chce być ogólnokształcąca, unika zbyt szybkich specjalizacji i zawężania nimi horyzontów młodego człowieka. Z tego wynika, że interesuje nas poziom wszystkich przedmiotów, a nie tylko jakiegoś jednego czy jednej grupy.

Po szóste: dobra szkoła ma odwagę proponowania swym uczniom solidnego kanonu kultury. Potrzebujemy szkoły, która nie wyprze się klasyki, ale odwrotnie: da każdemu posmakować w klasyce, aby uzyskał dostęp do kanonu naszego narodu i naszej cywilizacji.

Po siódme: dobra szkoła chce nie tylko kształcić, ale i wychowywać, a więc umie postawić kwestię dobra i zła, zaproponuje to, co lepsze itd. Co więcej: każda dobra szkoła szanuje to, co tworzy fundament moralny w naszej wspólnocie: Dekalog i moralną naukę Chrystusa.

Po ósme: dobra szkoła chce być na co dzień dla młodych ludzi także obrazem poprawnych więzi społecznych, z należnymi proporcjami autorytetu i wolności, hierarchii i rozwoju, ze stabilnymi zespołami klasowymi.

Po dziewiąte: dobra szkoła każdemu zaproponuje rozwój także umiejętności manualnych i łączenie kultury umysłowej z pracą fizyczną, łączącą piękno i pożytek. To jedna z najbardziej zaniedbanych dziedzin.

Po dziesiąte: dobra szkoła naprawdę szanuje to znaczenie chrześcijaństwa, które ono miało i ma w życiu Polski i Europy – więc daje temu wyraz, nie traktując religii jako intruza należącego jedynie do porządku „prywatnych przekonań”.

Te dziesięć punktów nie jest opisem ideału szkoły katolickiej – ale jest propozycją kryteriów, którymi można zmierzyć jaka jest szkoła, do której uczęszczają nasze dzieci. Czasami na podstawie takich kryteriów uda się zbudować współpracę rodziców i szkoły.

Może się jednak zdarzyć, że wszelkie starania zawiodą, a ta szkoła, do której mamy najłatwiejszy dostęp, rażąco odbiega od tego, co zapewnia właściwy rozwój naszym pociechom. Taka sytuacja już obecnie nie jest rzadka. Trzeba być na nią gotowym. Trzeba sobie przypomnieć, że rodzicielstwo jest służbą wynikającą z miłości. A miłość nieraz żąda ofiary. W konkretnym przypadku może to oznaczać wybór szkoły lepszej nawet za cenę różnych niedogodności. Będziemy w stanie zmierzyć się z nimi tylko wtedy, gdy sobie uświadomimy wagę sprawy. Inaczej łatwo znajdziemy usprawiedliwienie w braku samochodu, pieniędzy i czasu.

Im wyraźniej widzimy, o co idzie gra (o duszę!), tym mężniej walczymy o dobrą szkołę, o szkołę katolicką z ducha i treści. Znam rodziny, które nie mogąc jej znaleźć w okolicy, doprowadziły do założenia własnej: wynajęto budynki, sprowadzono dobranych nauczycieli, znaleziono sponsorów. Czasami rodzice decydują się na edukację domową swoich dzieci. Jest to możliwość, która sprawdza się zwłaszcza wtedy, gdy kilka rodzin wejdzie ze sobą w kooperację.

Potrzeba nam dzisiaj powrotu do tej myśli, że wychowanie jest ofiarą. A tę ofiarę ponoszą przede wszystkim główni wychowawcy, rodzice – jeśli są wierni swemu powołaniu. I jest to cicha, codzienna ofiara: z własnych ambicji, planów, wydatków. CHCEMY USUNĄĆ: Ofiara, która w życiu rodziców chrześcijańskich, złączona z jedyną Ofiarą Zbawiciela sięga nieba i wyprasza u Boga łaskę dla kochanych dzieci.

Z ludzi ufnej wiary
Czytaj
Nie wiedziałam, że tata jest naukowcem. Jérôme Lejeune – przyszły francuski święty
Czytaj
Jak Prymas bronił Kościoła
Czytaj
Zobacz więcej

Wykonanie: CzarnyKod