Nie wiedziałam, że tata jest naukowcem. Jérôme Lejeune – przyszły francuski święty

Paweł Zuchniewicz, dziennikarz, pisarz, obecnie wicedyrektor ds. wychowawczych w szkole „Żagle” Stowarzyszenia „Sternik”
knowledge

– O siódmej rano obudził nas telefon – wspomina Clara Lejeune, córka profesora. – To był poranek wielkanocny i zaczynały już bić pierwsze dzwony. Kiedy przyjechaliśmy na miejsce, on tam był. Jeszcze ciepły, twarz naznaczona chorobą i bólem. W tym momencie przybył ksiądz, który miał mu udzielić wielkanocnej Komunii św. Przyjęła ją na kolanach mama.

Tego samego dnia papież Jan Paweł II napisał list do rodziny. Czytamy w nim m.in:

Jeśli Ojciec Niebieski wezwał go z ziemi w dniu Zmartwychwstania Chrystusa to trudno nie widzieć znaku w tym zbiegu okoliczności. (…) Taka śmierć jest jeszcze silniejszym świadectwem Życia, do którego człowiek jest powołany w Jezusie Chrystusie. To wezwanie było dla naszego brata Jerôme’a głównym drogowskazem jego całego życia. Jako naukowiec – biolog pasjonował się życiem.

Musisz nas obronić

Kilka lat później, w sierpniu 1997 r., Jan Paweł II przyjechał do Francji, aby przewodniczyć obchodom Światowego Dnia Młodzieży. Przed pielgrzymką w miejscowej prasie pojawiły się protesty przeciw wizycie, jaką papież ma zamiar złożyć przy grobie profesora. Lewicowy magazyn „Golias” określa zapowiedź odwiedzin grobu profesora jako „świętą wojnę Jana Pawła II na rzecz nowego ładu moralnego”. Gdy Jan Paweł II, nie zważając na krytykę, pojechał modlić się na grobie przyjaciela, Francuska Partia Socjalistyczna wydała specjalny komunikat: Znaczenie tego aktu może jedynie wzbudzać niesmak i stwarza ryzyko wzmocnienia w naszym kraju determinacji ludzi, którzy toczą walkę naznaczoną znamieniem nietolerancji.

Dlaczego prywatna modlitwa papieża wzbudzała taki opór? Kim był Jérôme Lejeune, jeśli w kilka lat po jego śmierci jego osoba wzbudzała wciąż emocje?

Aby to zrozumieć trzeba cofnąć się o prawie czterdzieści lat. Latem 1958 r. młody francuski genetyk dokonał odkrycia, które zdaniem wielu autorytetów nauki kwalifikowało go do nagrody Nobla. Badając materiał genetyczny dzieci chorych na tzw. zespół Downa (choroba ta znana jest także pod nazwą mongolizmu), Jérôme Lejeune zauważył, że przy 21. parze chromosomów pojawił się jeszcze jeden. To właśnie jego istnienie było przyczyną choroby. Lejeune zaproponował, aby odejść od tradycyjnej nazwy i zastąpić ją nową – trisomia 21. Ma to – zdaniem profesora – kapitalne znaczenie dla rodziców. Dotąd bowiem ojciec i matka często obwiniali siebie za chorobę dziecka, teraz stało się jasne, że jej powodem jest nieprawidłowy podział materiału genetycznego.

Lejeune nie tylko prowadził badania naukowe i kierował katedrą genetyki na Paryskim Fakultecie Medycznym. Praktykował również w jednym z największych dziecięcych szpitali na świecie – Necker Hôpital des Enfants Malades. Na blisko 9000 pacjentów osobiście miał kontakt z 5000 i – jak twierdzą jego współpracownicy – wszystkie potrafił nazwać po imieniu.

Pewnego dnia przyszedł do niego jeden z jego małych podopiecznych. Chłopczyk rzucił mu się w ramiona i powiedział:

–  Oni chcą nas zabić, musisz nas chronić, my jesteśmy za słabi, nie potrafimy się bronić.

  Chłopiec poprzedniego dnia wieczorem oglądał z rodzicami program na temat aborcji. Wyjaśniano w nim, że dzięki diagnostyce prenatalnej będzie można wykryć trisomię 21 i – jak to określono –  usunąć niepożądane dziecko.

Następnego dnia Lejeune poinformował swoich współpracowników:

– Będę musiał publicznie zabrać głos, aby bronić naszych chorych. Nasze odkrycie będzie użyte po to, by ich niszczyć. Jeśli nie będę ich bronił – zdradzę ich, wyrzeknę się tego, kim się rzeczywiście stałem: ich naturalnym obrońcą.

Niebezpieczny przeciwnik

Od tej chwili profesor zbierał podpisy lekarzy przeciwnych legalizacji zabijania nienarodzonych, występował w dyskusjach publicznych i w debatach telewizyjnych. Nie jest ideologiem, jest praktykiem, który zetknął się nieraz z ludzkim nieszczęściem i właśnie dlatego na jego argumenty trudno znaleźć ripostę. Wielu zwolenników aborcji chce przedstawić go jako bezdusznego człowieka, który nie chce ulżyć cierpieniom rodziców. On niezrażony odpowiadał:

– Każdy lekarz musi współczuć rodzicom. Jeśli tak się nie dzieje, to nie jest on niczym innym jak swego rodzaju komputerem, maszynką do wydawania recept. Człowiek, który powiadamia rodziców o tym, że ich dziecko jest ciężko chore i nie czuje głębokiego poruszenia serca na myśl o ich bólu, nie byłby godny wykonywania naszego zawodu. Ale nie można kogoś chronić przed nieszczęściem, popełniając zbrodnię. A przecież zabicie dziecka jest morderstwem. Nie przynosi się ulgi w cierpieniu jednego człowieka, zabijając innego. Jeśli medycyna to utraci to już nie będzie medycyną. Być może będzie ją można nazwać jakąś sztuka biologiczną, tak jak weterynaria, ale to nie będzie medycyna. Dla nas nakaz: „Nie zabijaj” tłumaczy się przez słowa: „Nie wolno szkodzić – Primum non nocere”. Tak duży nacisk na przestrzeganie przysięgi Hipokratesa jest potrzebny, aby chory wiedział, że lekarz nie zrobi nic, aby mu zaszkodzić. Jeśli by tak nie było, to jak pacjent mógłby mieć zaufanie do lekarza?

W czasie jednego z takich  programów jego żona, Brithe znalazła się w reżyserce. Tam ktoś, nie wiedząc, kim ona jest, powiedział na głos:

– Lejeune? Co za łajdak! Ale jaki talent! Jest za dobry, już go nie zaprosimy!

Miałam wtedy 12 lub 13 lat – pisze Clara Lejeune – Do szkoły jeździłyśmy z siostrą na rowerach. Gdy przejeżdżałyśmy obok Wydziału Medycyny widziałyśmy na murach napisy: „Lejeune morderca. Trzeba zabić Lejeune’a”. Albo: „Trzeba zabić Lejeune’a i jego potworki”.

Za słowami szły także czyny. Kiedyś w czasie publicznej dyskusji na temat aborcji profesor został obrzucony jajkami i surowym mięsem. Wydawało się, że salę, wypełniają wyłącznie jego przeciwnicy. Lejeune nie stracił jednak zimnej krwi. Gdy kontestatorzy nieco się zmęczyli, profesor krzyknął:

– Wszyscy, którzy mnie popierają mają opuścić salę.

 Okazało się, że pozostało zaledwie kilka osób, które zajęły miejsca po przekątnej, aby stworzyć wrażenie licznej grupy.

Clara wspomina także wyjazd ojca do Stanów Zjednoczonych. Pewnego dnia jej matka dostała list od męża, w którym opisywał dyskusję, w jaką wdał się w bardzo poważnym amerykańskim instytucie naukowym. On jeden twierdził, że każde z nienarodzonych dzieci jest jedyne w swoim rodzaju i nikt nie ma prawa odbierać im życia. Na koniec dyskusji powiedział:

– Oto instytut, który miał służyć życiu, przekształca się w instytut śmierci. 

W angielskim była to gra słów: „Institute of Health, Institute of Death”. Wieczorem w liście do żony napisał: Dziś po południu straciłem mojego Nobla.    

Miłość od pierwszego wejrzenia

Listy do żony zawsze pisał piórem, od którego zaczęła się ich miłość.

– Mój tata opowiadał często z uśmiechem, że w młodości marzył o poślubieniu wysokiej blondynki, która miałaby na imię Dominika. Urzekła go jednak niska kobieta o wielkich ciemnych oczach, wyglądająca na Eskimoskę z dalekiej północy, o długich włosach tak ciemnych, że wydawało się, iż są granatowe. Miała akcent mieszkańca okolic Bałtyku i uczyła się francuskiego w bibliotece Sainte-Geneviève. Jak głosi rodzinna legenda właśnie tam spotkali się po raz pierwszy. Mama potrzebowała pióra i tata dał jej swoje. Wiele lat później pisywali do siebie listy miłosne właśnie tym piórem. Kiedy któreś z dzieci pytało go, czym jest miłość od pierwszego wejrzenia, mój ojciec mówił z wielkim zażenowaniem: „Nie wiem, dlaczego kolana drżą a gardło jest wyschnięte, kiedy człowiek się zakochuje, ale z pewnością, to czego doznaliśmy – twoja mama i ja – nazywa się miłością od pierwszego wejrzenia”.

Co roku cała rodzina wyprawiała się na wakacje do ojczyzny pani Brithe Lejeune. Zmagania zaczynały się już na starcie, gdy o czwartej nad ranem cała rodzina zbierała się do wyjazdu. Na dzieci czekały pastylki na chorobę lokomocyjną, a profesor starał się dopilnować, aby zostały spożyte.

– Ależ one były niedobre – pisze Clara. – Na próżno popijałam taką pastylkę wielkimi łykami, ona wciąż była tam, na końcu języka. Tata się niecierpliwił i w końcu rozgniatał pastylkę na małej łyżeczce i mieszał ją z konfiturami.

O piątej zasiadali w samochodzie. „Pastylkowe” zabezpieczenie starczało na jakiś czas, ale przeważnie torsji nie dawało się uniknąć. Poza tym dzieci przybywało, w końcu na tylnym siedzeniu musiała się zmieścić cała piątka. Zaś podróż trwała w tamtych czasach trzy dni.

W tym kontekście łatwiej zrozumieć słowa, które kiedyś profesor Lejeune napisał o szczęściu:

Jak czasem trudno jest znieść szczęście! Jestem przez dwie godziny z trójką uroczych dzieci i znajduję się na granicy wściekłości. W mądrych książkach mówi się o cierpliwości, a ja jestem przekonany, że aby zasłużyć sobie na miano ojca rodziny, trzeba z niej uczynić główną cnotę, żeby nie powiedzieć – cnotę kluczową.

            Z drugiej strony, każdego dnia przekonujemy się powoli, jak bardzo podstawowa jest ta rzecz w życiu.

Lejeune nie przepadał za nadmorskim odpoczynkiem. Ale wiedział, że jego żona tęskni do rodzinnych stron, z którymi łączyły ją wspomnienia szczęśliwej młodości. A więc zawoził rodzinę co roku nad Bałtyk, spędzał tam trochę czasu i wracał do Paryża.

– Bardzo cierpiał w czasie tego oddalenia – wspomina Clara – ale nic nie mówił. Co wieczór siadał przy stole i pisał do mamy. Pisali do siebie codziennie, gdy nie byli razem – przez całe życie – wiernie i z czułością.

– Kiedy byliśmy mali nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że tatuś jest wielkim naukowcem – wspomina Karin, jedna z córek profesora. – Kochaliśmy go jako ojca, a on nas kochał tak jak kocha się dzieci. Kiedyś w szkole siostra zakonna, która nas uczyła zaproponowała, abyśmy pomodlili się za naukowców. I zwróciła się do mnie: „Karin, w twojej rodzinie jest naukowiec.” A ja przez kilka sekund zastanawiałam się, kto to mógłby być? I w końcu powiedziałam: „To chyba chodzi o mojego dziadka?”. A siostra na to: „Nie to twój tata, będziemy się za niego modlić”. Gdy wróciłam do domu, powiedziałam tacie: „Zdaje się, że jesteś naukowcem”. On zaś odpowiedział: „Ludzie tak mówią, ale dla ciebie jestem twoim ojcem”.

On był zawsze obecny, zawsze z nami. W południe przyjeżdżał do domu na obiad, był z nami także wieczorami. Oczywiście czasem musiał uczestniczyć w różnych konferencjach, ale dla niego rodzina zawsze była na pierwszym miejscu. W każdy weekend wyjeżdżaliśmy na wieś. Chodziliśmy na spacery do lasu. Opowiadał nam wtedy o przyrodzie, dowiadywaliśmy się od niego całej masy rzeczy. Był zawsze obecny, ale powiedziałabym, że także teraz – gdy fizycznie nie ma go między nami – jest wciąż obecny.

Wielka Noc– Papież spełnia gest nadziei, mianując umierającego – tymi słowami powitał Lejeune wiadomość o nominacji na pierwszego przewodniczącego Papieskiej Akademii Życia, którą otrzymał od Jana Pawła II. Do ciężko chorego na raka profesora wiadomość dotarła 1 marca 1994 r.

– On marzył o instytucji będącej  zapleczem dla wszystkich lekarzy, którzy bronili życia– mówi dr Wanda Półtawska. – To miał być autorytet dla świata. Profesor pokazał mi swój projekt, a potem razem pojechaliśmy do Ojca Świętego i przekazaliśmy mu to.

W zamyśle Lejeune’a członkowie Akademii mieli składać specjalne oświadczenie: Przed Bogiem i przed ludźmi, my Służący Życiu potwierdzamy, że każdy członek naszego gatunku jest osobą. Szacunek, który jest należny każdemu z nich, nie zależy ani od jego wieku, ani od niesprawności, która może go obciążać. Od poczęcia aż do swych ostatnich chwil jest tą samą osobą ludzką, która rozwija się, dojrzewa i umiera.

Projekt powołania Akademii dotarł do Ojca Świętego na kilkadziesiąt dni przed ujawnieniem się śmiertelnej choroby francuskiego genetyka. Na początku 1994 r. profesor powiedział swojemu spowiednikowi:

– Mam wielkiego kalafiora na płucach. Nie ma na to lekarstwa.

 Ale rodzinie zapowiedział:

– Bądźcie spokojni, do Wielkanocy nic się nie wydarzy.

W Wielkim Tygodniu czuł się już bardzo źle. W Wielką Środę przyszedł nagły atak gorączki, a w Wielki Piątek pożegnał się z każdym ze swoich pięciorga dzieci. W Wielką Sobotę odwiedził go jeszcze syn Tomasz:

– Tego dnia dowiedzieliśmy się z żoną, że mamy dziecko. Powiedzieliśmy mu to o siedemnastej. Dla niego był to ostatni znak. Bardzo szczęśliwy powiedział: „To dar od Boga”.

Profesor Jérôme Lejeune powrócił do domu Ojca 3 kwietnia 1994 r. Dziś jest kandydatem na ołtarze. W opisie sprawy beatyfikacyjnej i kanonizacyjnej zaznaczono, że był naukowcem i „wielkim obrońcą życia”, ale na pierwszym miejscu wymieniono co innego: świecki archidiecezji paryskiej, żonaty, ojciec pięciorga dzieci.

Z ludzi ufnej wiary
Czytaj
Jak Prymas bronił Kościoła
Czytaj
Jakim jestem rodzicem? Obowiązkowy test dla każdego rodzica
Czytaj
Zobacz więcej

Wykonanie: CzarnyKod