Rewolucja seksualna – pole bitwy w walce o język

Piotr Kaznowski - mąż i ojciec, filozof, nauczyciel sztuk wyzwolonych
knowledge

„Granice języka są granicami świata”

Jedną z najczęściej chyba cytowanych maksym pochodzących z dzieł filozoficznych XX w. jest sentencja zaczerpnięta od austriackiego filozofa języka, Ludwiga Wittgensteina, brzmiąca: „Granice mojego języka oznaczają granice mojego świata”. Jak to bywa z takimi powiedzeniami, zwykle odrywają się od pierwotnego kontekstu i zaczynają żyć własnym życiem. Dobrze jednak rozumiemy zależność wyrażoną w tym zdaniu: sposób, w jaki nazywamy rzeczy, kształtuje nasze myślenie, a w konsekwencji – nasz światopogląd i sposób patrzenia na rzeczywistość.

Nie jest to myśl nowa. Można wręcz powiedzieć, że jest stara jak świat. Już Księga Rodzaju na pierwszych kartach przedstawia scenę, w której Adamowi zostaje powierzone zadanie nazwania wszystkich istot, będące znakiem jego panowania nad stworzeniami. Ten bowiem, kto nazywa, zna istotę rzeczy. Kto zaś zna istotę, ten ma władzę (dlatego, gdy Mojżesz zwróci się do Boga objawiającego się mu w gorejącym krzaku z prośbą o ujawnienie imienia, otrzyma odpowiedź: „Jestem, który jestem”).

Również Platon był przekonany, że słowa, a nawet oznaczające je pismo, zawierają w sobie informacje na temat rzeczy, które oznaczają – stąd u starożytnych wielka predylekcja do etymologii. Poczucie mocy kryjącej się w słowach łączyło myślicieli, których różnić mogły wszystkie inne poglądy. Oto sofista Gorgiasz, którego tak niekorzystnie próbuje odmalować Platon w swoich dialogach, wypowiada inną słynną maksymę, pod którą podpisaliby się wszyscy chyba Grecy: „Słowo jest wielkim mocarzem”. Nie dziwi więc, że gdy Hellenowie chcieli nazwać siły obce ich cywilizacji, znaleźli słowo będące naśladowaniem bełkotliwej mowy nie-Greków – „bar, bar” – stąd „barbarzyńca”.

Wydawałoby się więc, że maksyma Wittgensteina nie wnosi niczego nowego, choć wyraża przekonanie tkwiące w naszej cywilizacji od zarania. A jednak coś się zmieniło.

Pierwsze zwycięstwo rewolucji

Gdy lud Paryża zdobył Bastylię, skonsternowany Ludwik XVI miał zapytać: „Czy to jakiś bunt?”, na co usłyszał: „Nie, panie, to rewolucja”. Poddanym króla nie chodziło o wyrażenie sprzeciwu, wymuszenie nowych praw czy nawet abdykację monarchy – chodziło o całkowite odwrócenie porządku świata, w którym żyli. To nie był bunt, to była rewolucja. Gdy 250 lat wcześniej Mikołaj Kopernik pisał O obrotach sfer niebieskich, użył tego samego słowa: De revolutionibus… Rewolucja to po łacinie „obrót”, obrót, który później miał nabrać w słowniku politycznym i społecznym znaczenia odwrócenia rzeczy do góry nogami. Paryscy rebelianci wiedzieli, że jeśli chcą zmienić świat, muszą zmienić język. Zdziwienie króla nie było bezzasadne. Jak zauważają historycy, samej Bastylii broniła garstka weteranów (w tym inwalidów wojennych), a buntownicy mieli wyzwolić tylko kilku więźniów – wśród nich między innymi arystokratę oskarżonego o kazirodztwo. W przestrzeni języka Bastylia była jednak więzieniem, a jej zdobycie i późniejsze zburzenie, stało się w opisach rewolucji znakiem wyzwolenia ludu spod arystokratycznej przemocy.

Gorgiasz argumentował, że to, jak oceniamy i rozumiemy świat, wynika z tego, jak ktoś go dla nas (za nas!) opisał. Sofista atakował więc poetów, bo to oni opowiadali historie, które wychowywały Greków. Nie przyszło mu jednak do głowy, żeby wymyślić nowy język, aby zmienić świat. Mimo nihilizmu, który zarzucał mu Platon, Gorgiasz wciąż uciekał się do staroświeckiej metody przekonywania za pomocą argumentu. Gdy dziś dzieci uczą się w szkole o rewolucji francuskiej, nie robi na nich wrażenia liczba ofiar tego przewrotu, ponieważ dowiadują się, że rewolucja przyniosła „wolność, równość i braterstwo”. Oto moc słowa. Wiedza o kolejnych setkach milionów ofiar, jakie przyniosły rewolucje bolszewicka czy tzw. kulturalna w Chinach, nie przeszkadza, aby „rewolucja” rymowała nam się bezwiednie z „postępem”.

W ten oto sposób nowość w inżynierii prowadzi do „rewolucji technologicznej”, wynalezienie szczepionki staje się „rewolucją w medycynie”, a przełom naukowy „rewolucjonizuje nasze myślenie”. O ile we wspomnianych dziedzinach słusznie możemy mówić o zasadzie postępu, o tyle w naturze obyczajów i moralności nie ma niczego, co z konieczności gwarantowało, że każdy kolejny przełom będzie stanowił krok naprzód. Wystarczy jednak nazwać jakąś zmianę „rewolucją”, aby zrozumiała stała się jej dziejowa konieczność, a powody nie domagały się uzasadnień – skoro trzeba było przeprowadzić rewolucję, to znaczy, że człowiek był zniewolony. Tak było z tzw. „rewolucją seksualną” lat 60. i 70. XX w. Podobnie jak w przypadku Bastylii, choć wszystko zaczęło się od koncertów, narkotyków i młodzieżowego promiskuityzmu, to realne skutki tej rewolucji są dziś wprowadzane na poziomie prawa państwowego i międzynarodowego.

Sex contra sexus

Co dokładnie oznacza „rewolucja seksualna”? Spójrzmy na wpis z anglojęzycznej Wikipedii.

Rewolucja seksualna, znana [jest] również jako czas seksualnego wyzwolenia […]. Wyzwolenie seksualne obejmowało wzrost akceptacji dla seksu poza tradycyjnymi heteroseksualnymi i monogamicznymi związkami (przede wszystkim małżeństwem). Normalizację antykoncepcji, publicznej nagości, pornografii, seksu przedmałżeńskiego, homoseksualizmu oraz innych alternatywnych form seksualności oraz legalizację aborcji.

W tym krótkim definicyjnym fragmencie rewolucja powiązana jest już w pierwszym zdaniu z wyzwoleniem, a przymiotnik „seksualny” odnosi się do wielości zjawisk związanych z realizacją ludzkiej płciowości oraz sposobów radzenia sobie z jej skutkami (z prenatalnym dzieciobójstwem włącznie). W języku polskim nie widać jednak wyraźnie rewolucji językowej, która zawarta jest w tym opisie. Użytym tu słowom sex oraz sexual nadany jest bowiem sens, który jeszcze sto lat wcześniej nie byłby zrozumiały. Angielskie słowo sex, oraz inne podobnie brzmiące w pozostałych językach europejskich, wywodzi się wprost od łacińskiego sexus oznaczającego po prostu płeć. Gdy w liturgicznych modlitwach Kościoła pojawia się fraza „intercede pro devote foemineo sexu”, wezwanie dotyczy „pobożnej płci niewieściej”, a więc kobiet, które zdecydowały się na życie zakonne, to znaczy dziewicze i wstrzemięźliwe. Ponieważ to, co różnicuje płcie związane jest z tym, jak człowiek przekazuje życie, zaczęto na zasadzie metonimii używać słowa sex jako oznaczającego „akt płciowy” (i to znaczenie przejęła polszczyzna). Następnie „seksualność” zaczęła oznaczać już nie „płciowość”, lecz „preferencje” dotyczące realizowania aktów seksualnych. Aby mówić o preferencjach albo „orientacji” trzeba było najpierw oderwać myślenie o aktach płciowych od tego, co stanowi ich biologiczny warunek, czyli właśnie od płci i jej celowości. Dlatego sex przestał w ogóle oznaczać płeć (biologiczną) i został zastąpiony słowem gender mającym oznaczać „płeć kulturową”, a więc zespół cech konstruowanych przez człowieka i niemających (według ideologów) związków z cielesnością i płciowością w tradycyjnym sensie. (Użycie tu słowa „gender” jest etymologicznie ironiczne, ponieważ łaciński genus pochodzi od „rodzenia”.)

Granice naszego języka są granicami naszego świata. Rewolucja seksualna, zmieniając sposób mówienia o płciowości, wykreowała nową wizję świata, w której, zdawałoby się, człowiek stał się wolny od ciała i konsekwencji z tym związanych. Tam, gdzie cielesne konsekwencje czynów trudno ukryć, narzuca się rozstrzygnięcia prawne mające zabezpieczyć ludzi przed „przemocą natury”. Dlatego „prawem człowieka” nazywa się nie tylko proceder „zmiany płci”, lecz również zabijanie dzieci nienarodzonych, które określa się już jako medyczny zabieg – „aborcję”. Z kolei pod hasłem „zdrowia reprodukcyjnego” przeprowadza się politykę sterylizacyjną, zwłaszcza wśród ubogich, gorzej wykształconych społeczeństw.

Słyszałem kiedyś wypowiedź pewnego łacinnika, który argumentował, wbrew powszechnej opinii, że łacina jest żywym językiem. „Żywym językiem jest ten – mówił – w którym słowa trafnie opisują rzeczywistość. Martwym zaś ten, w którym słowa w rzeczywistość nie trafiają, w którym słowa kłamią.” To piękny argument, choć przerażająco prawdziwy. Okazuje się bowiem, że „martwy język” może, dosłownie, sprowadzać śmierć lub uniemożliwić powstanie życia.

Kłamstwo rewolucji

Aby lepiej zrozumieć „martwicę” języka rewolucji, przyjrzyjmy się dziejom słowa „homoseksualizm”. Ukute w XIX w., początkowo oznaczało różne zaburzenia związane z życiem płciowym, samo jest językowym potworkiem. Przedrostek „homo” wywodzi się z greki i oznacza „ten sam”, natomiast seksualność, jak już wiemy, oznacza po łacinie płeć. Płeć z definicji zawiera w sobie różnicę (u stworzeń obojnaczych nie ma płci). Dlatego mówienie o „orientacji seksualnej” jednopłciowej jest na poziomie językowym oksymoronem. Homoseksualizm nie jest realizacją płciowości, lecz jej zanegowaniem.

Jak trafnie zauważa francuski filozof, Fabrice Hadjadj, taka dokładnie była funkcja pederastii u Greków. „Homoseksualizm” grecki nie był „orientacją”, lecz chwilową próbą wyzwolenia się z ciała i wszelkich jego konieczności (ci sami mężczyźni mieli zazwyczaj żony i dzieci). Dlatego Platon mógł tak zgrabnie połączyć Erosa z pragnieniem wznoszenia się ponad ciało, aż do błogosławionego świata Idei. Jak genialnie zauważył w swojej Uczcie, sama płciowość (różnica) i potrzeba płodności (rozmnażania) jest znakiem braku, który nosi nasza natura: niepełności i śmiertelności. Ten brak może być zastąpiony tylko przez coś wiecznego i nieśmiertelnego. Chrześcijaństwo ze swoimi ideałami nierozerwalnego małżeństwa i dziewictwa ujarzmiało Erosa, podporządkowując jego siły celowi natury (płodności), przypominając jednocześnie, że w przyszłym życiu ludzie już „żenić się nie będą, ani za mąż wychodzić, lecz będą jako aniołowie w niebie”. Jakkolwiek dziwnie to może zabrzmieć, współczesny rewolucyjny homoseksualizm, choć imituje małżeństwo (roszczenia tzw. „małżeństw jednopłciowych”), chce być tym samym, czym w cywilizacji chrześcijańskiej zakonnicy: znakiem wyzwolenia człowieka, czyli po prostu zbawienia. To perwersyjne pomieszanie (antypłciowe małżeństwo, zbawienie dzięki Erosowi) wskazuje na prawdziwą siłę, z której czerpie rewolucja seksualna, która bynajmniej nie jest wyzwoleniem ciała spod opresji ducha, lecz, przeciwnie, stanowi narzucenie tyranii samego ducha (pożądliwego umysłu) przeciwko prawdzie ciała.

Rewolucja nie dzieje się sama

Karl Marx nazwał religię „opium dla mas”. Gdy dostrzeżemy religijne inspiracje rewolucjonistów, okaże się, że ta fraza dużo trafniej opisuje mechanizm działania rewolucji. Oczywiście nawet na poziomie metafory trafniejsze wydaje się skojarzenie nieposkromionego erotyzmu z narkotykiem. Ale jest tu coś więcej. Aby mogła dokonać się powszechna zmiana obyczajów i myślenia (języka), w ruchu musi być już potężna siła duchowa.

W klasycznej już książce Miłość a świat kultury Zachodu Denis de Rougemont postawił tezę, że początek wielkiej rewolucji duchowej w naszej kulturze sięga późnego średniowiecza, kiedy to za przyczyną opiewanej przez trubadurów „miłości dworskiej” ideał miłości oderwał się od ideału małżeństwa i wyłoniło się to, co dziś nazywamy „romantyzmem”. Opowieść o tym, że miłość musi być zakazana, niemożliwa do spełnienia, zamieniała się stopniowo w wyobrażenie, że „małżeństwo to grób miłości”, a prawdziwa miłość spada na nas niespodziewanie i bez naszego udziału, tak jak spadła na Tristana i Izoldę. Romantyzm jest oderwaniem miłości od ucieleśnienia jej w konkrecie małżeństwa w imię nieuchwytnego ideału. Ale wystarczy tylko odwrócić wektor działającej siły, aby romantyzm przekształcił się w swoje przeciwieństwo – rozwiązłość, która jest poszukiwaniem ideału już nie w jakościach duchowych, lecz w ilości „kolekcjonowanych” ciał i doznań cielesnych, tak samo jak mit Tristana może zamienić się w mit Don Juana.

Te duchowe siły, które czerpią z pragnienia wyzwolenia się z wszelkich braków tkwiącego głęboko w ludzkiej naturze, a nabierające kształtu w kulturze przez naśladowanie religii, potrzebują jeszcze jednego elementu, aby zamieniły się w rewolucję. Jest nim cierpienie i niesprawiedliwość. Podobnie jak trubadurzy, którzy, zdaniem de Rougemonta, czerpali z nurtów manichejskich wskazujących na materię i ciało jako źródło cierpienia, tak wszyscy kolejni rewolucjoniści – czy to polityczni, czy to obyczajowi czerpali siłę z realnego cierpienia wynikającego z jakiejś politycznej lub obyczajowej hipokryzji: absolutystycznej korupcji monarchii francuskiej w XVIII w., wyzysku robotników w XIX w., czy postwiktoriańskiej obłudy amerykańskich mieszczan w wieku XX.

Gdy jednak rewolucja dojdzie do skutku, sama staje się narkotykiem, opium, które generuje nowe cierpienia, obiecując, że właśnie od nich przyszła wyzwolić. „Jeśli cierpisz – mówi rewolucjonista – to znaczy, że tkwisz w systemie, który cię zniewala. Przyszliśmy ten system znieść”. Hipokryzja i nowy język fałszywej ewangelii, który znosi indywidualną odpowiedzialność za własne życie, to dwie siły wprawiające w ruch rewolucję i dające jej skuteczność. Język rewolucji seksualnej skutecznie oderwał „seksualność” od jej naturalnej celowości, którą jest płodność, i nauczył ludzi, że skoro odczuwają frustrację w sferze miłości, to winę za to ponosi „system” (państwo, Kościół, obyczaje). Stąd na Zachodzie plaga rozwodów i wzrastający kryzys demograficzny. Jednocześnie, nawet jeśli działania rewolucjonistów odrzucają ludzi z powodów estetycznych (tzw. marsze „dumy”) lub moralnych, to jednak większość ludzi godzi się na to, że przecież „każdy człowiek ma prawo do miłości”, czyli do szczęścia.

Odpowiedzią na rewolucję jest nie tyle kontrrewolucja, co konwersja. Jeśli rewolucja jest odwróceniem wartości i zmianą myślenia, to konwersja (od łacińskiego convertere) jest ponownym zwróceniem się do tego, co rewolucja niszczy i imituje. Grecy nazywali ten proces metanoia, tzn. „przekroczenie myślenia”. Konwersja jako lekarstwo na hipokryzję, metanoia jako lekarstwo na zmianę języka i myślenia. Obu tym słowom w języku polskim odpowiada „nawrócenie”.

Z ludzi ufnej wiary
Czytaj
Nie wiedziałam, że tata jest naukowcem. Jérôme Lejeune – przyszły francuski święty
Czytaj
Jak Prymas bronił Kościoła
Czytaj
Zobacz więcej

Wykonanie: CzarnyKod