„W seksie nie ma żadnej metafizyki. Po prostu używam swojego ciała” – podzielił się ze mną kiedyś ową refleksją doktorant filozofii na dwóch znanych europejskich uniwersytetach, człowiek o wybitnej inteligencji. Tym bardziej trudno wybaczyć co najmniej podwójną pomyłkę: po pierwsze, że ciało jest jakoś oddzielone od reszty człowieka, a po drugie – że nadaje się do używania. Natychmiast też nasuwa się na myśl, że jest jeszcze druga strona – jakaś kobieta, w takim rozumieniu seksualności potraktowana również instrumentalnie.
A przecież jesteśmy psychosomatyczną całością i ma to kolosalne znaczenie. Cokolwiek czynimy z ciałem i co do nas przez ciało przychodzi, bardzo mocno dotyka wszystkich innych sfer. Nie da się używać ciała, nie dotykając w najgłębszy sposób psychiki i ducha. To, w jaki sposób ktoś inny obchodzi się z moim ciałem, informuje mnie, na ile obchodzę go jako cały człowiek. Gdy zaaplikujemy „używanie” do „osoby”, mamy całą serię nieszczęść: poczucie degradacji, utratę zaufania i lęk przed wchodzeniem w bliskie relacje (bo znowu mogę zostać wykorzystana/y). Wszystko w nas krzyczy, że nie możemy być uprzedmiotawiani; użycie zostawia w nas głębokie rany.
Używać można też siebie nawzajem – Karol Wojtyła fantastycznie opisał to zjawisko w Miłości i odpowiedzialności jako „harmonizację egoizmów”. Także tam zawarł kluczową dla „seksualności po katolicku” myśl, że osoba zasługuje jedynie na miłość i dlatego nie wolno jej sprowadzać do poziomu możliwej do użycia rzeczy. W seksualności więc musi dojść do głosu czysta intencja uczynienia z siebie daru dla drugiej osoby i ochrony jej przed potencjalną krzywdą.
Pierwszym krokiem do czytania naszej seksualności jest szacunek: ów krok wstecz, który pomoże złapać dystans i szeroką wizję tego, „kim ty jesteś”. Nie tylko dla mnie, gdy rodzą się we mnie wielkie uczucia i pragnienia względem ciebie. W intymnym spotkaniu mężczyzny i kobiety nie może zniknąć z pola widzenia to, kim on/ona naprawdę jest. Ona, jako kobieta, zawsze potencjalnie może zostać mamą; on, jako mężczyzna, w wyniku tego spotkania może, choć nie musi, zostać tatą – jak pięknie tłumaczył Humanae vitae ks. Jarosław Szymczak. I kiedy świat się wścieka na katolicką naukę o małżeństwie, jest jasne, że działania o tak dalekosiężnych konsekwencjach mogą podejmować ludzie, którzy związali się na całe życie i zadeklarowali gotowość przyjęcia i wychowania dzieci. Mówią sobie nawzajem w ten sposób: „moje ciało nie jest narzędziem, ale wraz z nim ofiaruję ci całego i całą siebie w darze – najcenniejsze, co w życiu mam”.
Ma to ogromne znaczenie szczególnie dla kobiety – czy będzie używana, czy raczej kochana wraz ze swoim potencjałem macierzyństwa. To, co dzieje się we współżyciu, dokonuje się w jej ciele i potencjalny ciąg dalszy, nowe życie – także zamieszka w granicach jej ciała. Gdy jest kochana, nie zaś używana, zyskuje bezpieczeństwo potrzebne do realizowania swojej kobiecości: do kochania, budowania relacji i dawania życia.